wtorek, 2 czerwca 2020

Dzien 0000056789321. Pustka po letnich wakacjach.

Letni dzien wakacji. Pakujemy ostatnie torby do bagazkna. Tata siada dumnie za kierownica samochodu. Po czwartej probie udaje mu sie odpalic nasza jasnokremowa Warszawe.
Jedziemy. Przez okno ogladamy z siostrzyczka widoki. Zostawiamy za soba pana w malym, czerwonym samochodziku,  ktory probowal nas minac na kretej drodze. Zostawiamy za soba juz zamieszkale przez bociany gniazda; jaskrawe od rzepakowej zolci pola; wedrujacego przy drodze malego kundla i jego zaciekawione lecz jakby stesknione spojrzenie. Zostawiamy za soba pochylonych, zbierajacych cos ludzi na zielonym polu; drzewa, z ktorych odrywaja sie ptaki ku blekitnej przestrzeni rozjasnionej blaskiem goracego swiatla. Drogi wydaja sie zmniejszac, budynki tez jakby stawiane bylyby rzadziej; jednak plaskie przestrzenie pol zaczynaja dominowac krojobrazem i zapelniac go po horyzont.
Turkot naszej jasnokremowej Warszawy cichnie. Parkujemy na podwurku przed niewysoka chalupa pokryta strzecha. W naszym kierunku idzie staruszka z kolorowa chusta na glowie przeganiajac reka kurczaki, ktore zachodza jej droge. Tuz za nia kroczy wujek z ciemnym wasem w powitaniu rozstawiajac rece na rozciez.
Wujek pomaga nam z bagazami i wszyscy pakujemy sie do chaty pokrytej strzecha. W srodku panuje chlod od podlog z ubitej ciemnej ziemi. W kacie stoi nieduza, stara kuchenka z mala dziura oprawiona w zeliwne drzwiczki, w ktorej grzebie lopatka przygarbiona pani. Na kuchence, obok kaflowego pieca, grzeje sie gar, na ktorym co jakis czas podskakuje pokrywka. Starsza pani przegania miotla, zrobiona ze zwiazanych galezi drzew, krzatajace sie po chalupie ciekawskie kury. Na parapecie wyciaga sie zaspany czarny kocur, ktory wydaje sie niewzruszony panujacym zamieszaniem.
Ze srodka chaty slysze znajomy glos, ktory wola mnie i siostrzyczke do siebie. To babcia Genia, stoi przy waskim przejciu do kolejnego pomieszczenia i pokazuje nam duze loze z pekata pierzyna i poduchami. W wyznaczonym przez babcie pokoju ukladamy nasze rzeczy. Siostrzyczka z szerokim usmiechem wyciaga pokryty zdobionym szkliwem nocnik,  ktory zauwaza pod lozkiem. Ja, ukladam swoje rzeczy do szuflad ciezkiej komody stojacej przy oknie.
Po rozpakowaniu naszych bagazy i po zjedzeniu przepysznych pierogow z serem i gesta, swojska smietana,  lecimy z siostra w kierunku pola. Po drodze witamy sie ze wszystkimi zwierzetami. Szybko zagladamy do swiniakow; do malych kaczuszek, ktore spia przy boku mamy; witamy sie z klacza,  ktora zajeta jest przezuwaniem siana; zagladamy tez do obory z krowami, jednak zastajemy tylko ich zapach, bo wszystkie poszly pozywic sie na zielona lake. Dalej mijamy lasek,  gdzie u jego brzegu rosna dorodne,  pekate pieczarki. Nie zatrzymujac sie, lecimy na pole oblane spalona zolcia, po ktorym z halasem przesuwa sie czerwony punkt. Z siostrzyczka biegniemy w kierunku tego punktu,  ktory staje sie coraz wiekszy i wyrazniejszy. Punk przestaje byc punktem,  ale przybiera postac czerwonego traktora na duzych kolach. Maszyna zatrzynuje sie na nasz widok. Za przednia szyba jawi sie wasaty wujek, ktory wola nas do srodka. Siostrzyczka siada za kierownica na kolanach wujka,  ktory pozwala jej kierowac pojazdem. Z ogronnym turkotem krecimy mniej lub bardziej rowne kolka po zlocistym polu. Siostrzyczka z szerokim usmiechem, ktory odkrywa jej puste slady po niedawno zgubionych mlecznych zebach,  podskawuje co chwile na kolanach wujka. Ja, juz mniej komfortownie, wcisnieta pomiedzy fotelem trzymam sie kurczowo metalowej poreczy,  ktora niby zabezpiecza przed wypadnieciem z traktora.
Po przejazdzce gonimy z siostrzyczka po wydeptanych przez czerwona maszyne sciezkach wsrod klosow zboza. Nagle zauwazam malutka biala kulke, ktora ucieka na krociutkich nozkach. W tej samej chwili budzi sie we mnie jakis instynkt,  niczym u dzikej pantery,  ktora odrywa sie skocznie od ziemi w pogoni za zdobycza; pedzi za nia duzymi susami na sprezystych miesniach zwinnie mijajac przeszkody. Zadowolona z udanego polowu biegne pochwalic sie zdobycza siostrzycce. Obie zachwycamy sie urokiem malej istotki, ktora trzymam w dloniach ulozonych na ksztalt norki, z ktorej swieca wystraszone,  czarne oczka. Biegniemy w strone chalupy. Ja zaciskam mala istotka w dloniach, zeby nie uciekla z norki uplecionej z moich malych paluszkow. Juz mijamy lasek, ktory zawsze wita wszystkich dorodnymi pieczarkami; mijamy krowy w oddali sklonione zielonym trawom; mijamy male kaczuszki,  ktore wyszly na spacer z mama,  kroczac za nia niczym przyczepiona do jej ogona zolta tasiemka. Wbiegamy juz na podworze,  kiedy zauwazam dwa schodzone juz trzewiki babci Geni. Nie zastanawiajac sie dluzej, daje siostrzycce sygnal,  kladac palec na ustach i tym samym mocniej sciskam mala istotke juz tylko w jednej dloni. Przez ledwo uchylone usta szepcze siostrze do ucha:
-Nastraszymy babcie Genie.
Wkladam mala istotke do jednego z trzewikow babci,  jednak istotka w ogole nie protestuje. Wydaje sie zupelnie wiotka i obojetna; jej czarne oczka ogarniete sa jakas pustka; wczesniej blyszczaca biel skory, teraz pokryta jakby szarym nalotem. Przez uchylony pyszczek ulecialo wszystko co wypelnialo zyciem male cialko. Stojac znieruchomiala, patrzylam na cialko malej istotki, do ktorej zbiegly sie kury i dziobami rozszarpywaly ja bezlitosnie. Czulam ogromny zal i nieopisane uczucie wstretu do siebie, ze wycisnelam piekne zycie z malej bialej polnej myszki,  ktore ulecialo przez jej uchylony pyszczek nie zostawiajac juz tu nic.