piątek, 3 czerwca 2022

Dzien 09875756. Spotkanie z golasami.

Leniwy, niedzielny poranek. Siedze z siostrzyczka przed telewizorem na czerwono-kolorowym dywanie z frendzlami,  ktore zawsze sa nienagannie ulozone. W malej szafce schowane sa plastikowe grabki,  ktorymi codziennie rozczesujemy frendzle dywanu,  na przemian ja z siostra na polecenie mamy. Frendzle musza byc wyprostowane na bacznosc, jeden obok drugiego ku zadowoleniu mamy. 

W telewizji idzie po drewnianym plocie kogut o ogonie w kolorach naszego dywanu. Swoim chropowatym pianiem zapowiada kolejny odcinek Teleranka. 

Niedziela plynie leniwie. Razem z siostra czekamy na obiecany spacer do restauracji. 

Wszyscy ubrani odswietnie wychodzimy z domu. Tata w koszuli z krotkim rekawem w kolorowe kleksy, jasnych dzinsach wbitych w czarne, wypastowane trzewiki ktore poruszaja sie szybkim rytmem do przodu. Wiatr podwiewa czerwona sukienke mamy,  ktora w usmiechu rozchyla biale zeby oprawione rownie czerwona szminka. Ja z siostrzyczka jestesmy ubrane w jednakowe sukienki z kieszonkami,  ktore uszyl tata i ozdobil koronkowymi kolnierzykami. 

Wszyscy wchodzimy do zadymionego od papierosow pomieszczenia. Zapach dymu miesza sie z zapachem smazonych kotletow schabowych i ostrymi perfumami pani w jasnej garsonce ktora siedzi przy malym stoliku. My siadamy przy stoliku rodzinnym przy scianie. Wnetrze restauracji wydaje sie dosc ponure;  na oknach ciezkie bordowe zaslony,  jakies zakurzone dywany na podlodze,  blazeria na scianach. Przegladamy Menu oprawione w sztywna okladke. Do naszego stolika podchodzi wysoka pani z notesikiem i dlugopisem w reku. Tata dumnie sklada zamowienie. Wysoka pani rozpisuje dlugopis po czym leniwie zapisuje w notesiku kolejno dania,  ktore zamawia tata. 

W ciemnym kacie zauwazam duzy mebel,  ktory polyskuje przyciemnionym swiatlem. Zaciekawiona podbiegam do duzej drewnianej szafy ze swiatelkiem w srodku. Szafa oprawiona jest w guziki, w srodku podswietlone sa rowno ustawione krazki. Jest tez dziurka na monety. 

Szybko podbiegam do mamy po drobne pieniadze po czym wracam do grajacej skrzyni. Spogladam na liste utworow. Jeden tytul wpada mi od razu w oko. Wrzucam monete i szafa zaczyna grac. Wracam dumnie do naszego stolika,  jednak teraz wnetrze restauracji nie wydaje sie juz takie ponure. Na twarzach ludzi przy stolikach pojawia sie usmiech.  Nawet pani w jasnej garsonce i mocnych perfumach ukazuje szeroko zeby w usmiechu. Wysoka pani kelnerka tez wydaje sie bardziej ozywiona a na jej twarzy pojawia sie rowniez szeroki usmiech. Wszystkie te usmiechy skierowane sa na mnie. Piosenka sie konczy a ja znowu podbiegam do grajacej szafy. Przyklejam nos do oswietlonej szyby i patrze jak maszyna wybiera ponownie ten sam krazek. Rozgladam sie po sali i szukam usmiechow. Niektorzy smieja sie na glos. Ja usmiecham sie cala na slowa wybrzmiewajace z szafy:

'Można spotkać golasa

Jak na plaży w Mombassa

Golców cały tłum...'

Ide dumnie do stolika, a w calej restauracji slychac Zbigniewa Wodeckiego:

'Chałupy welcome to!

Chałupy welcome to Bahama mama luz

Afryka dzika dawno odkryta

Chałupy welcome to!...'

środa, 9 czerwca 2021

Dzien 000875649. Oswietlone usmiechy.

Lubilam te wieczory przeciagajace sie do ciemnych nocy, kiedy przez okno wpadal tylko blask ksiezyca. Ksiezyc wisial na czarnej, ozdobionej krysztalami przestrzeni rozciagnietej w kierunku nieskonczonosci. Siedzialam wtedy wtulona w ciepla koldre sluchajac radia. Noca muzyka wydawala sie bardziej magiczna, nieskazona niczym z zewnatrz. Czulam jakby byla grana tylko dla mnie. W te noce podrozowalam do niedostepnych miejsc. Siadalam w kregu z Pigmejami sluchajac ich opowiesci barwionych dzwiekami instrumentow. W inne wieczory przenosilam sie do ziem zamieszkalych przez Indian, ktorzy goscili mnie serdecznie i opowiadali swoje historie z polowan. Cieply glos Pana z radia przenosil mnie delikatnie w nastepne rejony swiata. Zabieral mnie w wymarzone podroze razem ze soba. W inne dni przysluchiwalam sie rozmowom o kosmosie, filozofii, uczuciach, po prostu zyciu. Rozmowy te ozdobione byly muzyka z francuskich filmow, delikatnymi dzwiekami klasykow,  muzyka, ktora oprawiona byla tylko cisza nocy. 

W inne wieczory, kiedy wszyscy byli okryci snem, ja, ukryta za parawanem z koldry, kryjacej blask malej, nocnej lampki, czytalam ksiazki. Czasem mama,  ktora akurat przebudzila sie i przechodzac przez dlugi przedpokoj w kierunku toalety, zaniepokojona dochodzacym glosnym szlochem, wchodzila do mojego pokoju nakrywajac mnie zalana lzami nad historia psa, ktory jedzdzil koleja czy nieszczesliwa miloscia Romeo i Julii.

To byly noce,  ktore lubilam, jednak czesciej zdazaly sie noce, gdzie nie bylo miejsca na cisze, a chaos nie pozwalal spac. To byly noce, gdzie panowaly ciemnosci ogarniete lekiem. Lekiem, ktory okrywal cialo niczym ciezka,  przygniatajaca plachta, ktora uciska i dusi coraz mocniej i mocniej. To byly noce, gdzie strach rozszarpywal czastke i gniotł swoim ciezarem. To byl chaos, lament, krzyk mamy, placz wystraszonej siostrzyczki, huk spadajacych przedmiotow i oczy Jego - ogarniete szalenstwem gniewu i nienawisci. Noce te trwaly nieskonczenie i wgniataly swoj ciezar, ktory wtapial sie w nasze ciala na zawsze. Kilogram po kilogramie,  tona po tonie gniezdzil sie w Nas na wieki. Kiedys noce sie konczyly, nawet te najdluzsze. Budzace sie slonce wyrywalo z nocnego koszmaru i przypominalo o obowiazkach dnia. Bez snu, z wtopionym ciezarem, w niebieskich mundurkach przyzdobionych bialym kolnierzykiem, z tornistrami na plecach szlysmy z siostrzyczka w kierunku szkoly. Szlysmy w milczeniu,  przybierajac usmiechy jak inni. Usmiechy oswietlone swiatlem dnia. 

wtorek, 2 czerwca 2020

Dzien 0000056789321. Pustka po letnich wakacjach.

Letni dzien wakacji. Pakujemy ostatnie torby do bagazkna. Tata siada dumnie za kierownica samochodu. Po czwartej probie udaje mu sie odpalic nasza jasnokremowa Warszawe.
Jedziemy. Przez okno ogladamy z siostrzyczka widoki. Zostawiamy za soba pana w malym, czerwonym samochodziku,  ktory probowal nas minac na kretej drodze. Zostawiamy za soba juz zamieszkale przez bociany gniazda; jaskrawe od rzepakowej zolci pola; wedrujacego przy drodze malego kundla i jego zaciekawione lecz jakby stesknione spojrzenie. Zostawiamy za soba pochylonych, zbierajacych cos ludzi na zielonym polu; drzewa, z ktorych odrywaja sie ptaki ku blekitnej przestrzeni rozjasnionej blaskiem goracego swiatla. Drogi wydaja sie zmniejszac, budynki tez jakby stawiane bylyby rzadziej; jednak plaskie przestrzenie pol zaczynaja dominowac krojobrazem i zapelniac go po horyzont.
Turkot naszej jasnokremowej Warszawy cichnie. Parkujemy na podwurku przed niewysoka chalupa pokryta strzecha. W naszym kierunku idzie staruszka z kolorowa chusta na glowie przeganiajac reka kurczaki, ktore zachodza jej droge. Tuz za nia kroczy wujek z ciemnym wasem w powitaniu rozstawiajac rece na rozciez.
Wujek pomaga nam z bagazami i wszyscy pakujemy sie do chaty pokrytej strzecha. W srodku panuje chlod od podlog z ubitej ciemnej ziemi. W kacie stoi nieduza, stara kuchenka z mala dziura oprawiona w zeliwne drzwiczki, w ktorej grzebie lopatka przygarbiona pani. Na kuchence, obok kaflowego pieca, grzeje sie gar, na ktorym co jakis czas podskakuje pokrywka. Starsza pani przegania miotla, zrobiona ze zwiazanych galezi drzew, krzatajace sie po chalupie ciekawskie kury. Na parapecie wyciaga sie zaspany czarny kocur, ktory wydaje sie niewzruszony panujacym zamieszaniem.
Ze srodka chaty slysze znajomy glos, ktory wola mnie i siostrzyczke do siebie. To babcia Genia, stoi przy waskim przejciu do kolejnego pomieszczenia i pokazuje nam duze loze z pekata pierzyna i poduchami. W wyznaczonym przez babcie pokoju ukladamy nasze rzeczy. Siostrzyczka z szerokim usmiechem wyciaga pokryty zdobionym szkliwem nocnik,  ktory zauwaza pod lozkiem. Ja, ukladam swoje rzeczy do szuflad ciezkiej komody stojacej przy oknie.
Po rozpakowaniu naszych bagazy i po zjedzeniu przepysznych pierogow z serem i gesta, swojska smietana,  lecimy z siostra w kierunku pola. Po drodze witamy sie ze wszystkimi zwierzetami. Szybko zagladamy do swiniakow; do malych kaczuszek, ktore spia przy boku mamy; witamy sie z klacza,  ktora zajeta jest przezuwaniem siana; zagladamy tez do obory z krowami, jednak zastajemy tylko ich zapach, bo wszystkie poszly pozywic sie na zielona lake. Dalej mijamy lasek,  gdzie u jego brzegu rosna dorodne,  pekate pieczarki. Nie zatrzymujac sie, lecimy na pole oblane spalona zolcia, po ktorym z halasem przesuwa sie czerwony punkt. Z siostrzyczka biegniemy w kierunku tego punktu,  ktory staje sie coraz wiekszy i wyrazniejszy. Punk przestaje byc punktem,  ale przybiera postac czerwonego traktora na duzych kolach. Maszyna zatrzynuje sie na nasz widok. Za przednia szyba jawi sie wasaty wujek, ktory wola nas do srodka. Siostrzyczka siada za kierownica na kolanach wujka,  ktory pozwala jej kierowac pojazdem. Z ogronnym turkotem krecimy mniej lub bardziej rowne kolka po zlocistym polu. Siostrzyczka z szerokim usmiechem, ktory odkrywa jej puste slady po niedawno zgubionych mlecznych zebach,  podskawuje co chwile na kolanach wujka. Ja, juz mniej komfortownie, wcisnieta pomiedzy fotelem trzymam sie kurczowo metalowej poreczy,  ktora niby zabezpiecza przed wypadnieciem z traktora.
Po przejazdzce gonimy z siostrzyczka po wydeptanych przez czerwona maszyne sciezkach wsrod klosow zboza. Nagle zauwazam malutka biala kulke, ktora ucieka na krociutkich nozkach. W tej samej chwili budzi sie we mnie jakis instynkt,  niczym u dzikej pantery,  ktora odrywa sie skocznie od ziemi w pogoni za zdobycza; pedzi za nia duzymi susami na sprezystych miesniach zwinnie mijajac przeszkody. Zadowolona z udanego polowu biegne pochwalic sie zdobycza siostrzycce. Obie zachwycamy sie urokiem malej istotki, ktora trzymam w dloniach ulozonych na ksztalt norki, z ktorej swieca wystraszone,  czarne oczka. Biegniemy w strone chalupy. Ja zaciskam mala istotka w dloniach, zeby nie uciekla z norki uplecionej z moich malych paluszkow. Juz mijamy lasek, ktory zawsze wita wszystkich dorodnymi pieczarkami; mijamy krowy w oddali sklonione zielonym trawom; mijamy male kaczuszki,  ktore wyszly na spacer z mama,  kroczac za nia niczym przyczepiona do jej ogona zolta tasiemka. Wbiegamy juz na podworze,  kiedy zauwazam dwa schodzone juz trzewiki babci Geni. Nie zastanawiajac sie dluzej, daje siostrzycce sygnal,  kladac palec na ustach i tym samym mocniej sciskam mala istotke juz tylko w jednej dloni. Przez ledwo uchylone usta szepcze siostrze do ucha:
-Nastraszymy babcie Genie.
Wkladam mala istotke do jednego z trzewikow babci,  jednak istotka w ogole nie protestuje. Wydaje sie zupelnie wiotka i obojetna; jej czarne oczka ogarniete sa jakas pustka; wczesniej blyszczaca biel skory, teraz pokryta jakby szarym nalotem. Przez uchylony pyszczek ulecialo wszystko co wypelnialo zyciem male cialko. Stojac znieruchomiala, patrzylam na cialko malej istotki, do ktorej zbiegly sie kury i dziobami rozszarpywaly ja bezlitosnie. Czulam ogromny zal i nieopisane uczucie wstretu do siebie, ze wycisnelam piekne zycie z malej bialej polnej myszki,  ktore ulecialo przez jej uchylony pyszczek nie zostawiajac juz tu nic.

sobota, 4 kwietnia 2020

Dzien 00045892101. Tajny agent od flirtu.

Slysze glosne pukanie do drzwi. Otwieram zamek i szybko lapie za klamke. Przez nieduza szpare uchylonych drzwi  jawi sie okragla,  ciemnoowlosiona glowa. W tym samym czasie glowa ta ujawnia w calej okazalosci dwa rzedy bialych zebow oprawionych naokolo w puszyste, jasnoczerwone usta.
- Czesc Antek! - wita sie ze mna wlascicielka owej glowy, strzachajac przy tym klapki bananowego koloru z nog.
Aga wchodzi do kuchni i szybko siada na obszytym czarna skaja narozniku. Rece opiera na kaflowym stole i jeszcze szerzej odkrywa zeby zza puszystych warg.
- Grzanki robisz?. - mowi z roswietlonymi oczami i pelnym usmiechem.
Klade na stol talerz z gotowymi juz goracymi kanapkami z tostowego chleba,  przekladane serem, pomidorem, wedlina i polane ketchupem. Zajadajac grzanki, wysluchuje Agi,  ktora namietnie opowiada o Piegusie z sasiedztwa,  wycierajac co jakis czas chusteczka ketchup z ust. Tak naprawde Piegusa znam tylko z opowiesci i wzdychan Agi do Niego. Wedlug Agi Piegus jest wyjatkowy; jest najpszystojniejszym Depechowcem w okolicy; chodzi w obcislych rurkach, w ktorych prezantuje sie nieziemsko; ma delikatne i zadbane dlonie; jasne, magnetyczne oczy i kasztanowa czupryne, do ktorej koloru Aga ma slabosc.
Aga odsuwa na bok pusty juz talerz i rozklada jakies karty na kaflowy stol w kuchni przedstawiajac mi swoj plan dzialania. Ma byc to tajna akcja, w ktorej mam odegrac kluczowa role tajemniczego agenta.
Zarzucam tylko jakis cienki sweter i pedzimy na dzielnice za glowna ulica, przy piekarni, do ktorej czesto pukamy w okno poznym wieczoren po gorace,  prosto z pieca bulki. Wchodzimy do srodkowego w szeregu wierzowca i powoli kierujemy sie schodami na trzecie pietro. Aga zostaje poltora pietra nizej. Ja,  jako tajny agent wynajety przez Age w celu waznej milosnej misji, cicho skradam sie do pierwszych na pietrze drzwi. Na wycieraczce klade karte do gry w flirta towarzyskiego z zaznaczonym w koleczko numerem 5, przy ktorym widnieje napis:
'Wskaz mi droge do Twojego serca'.
Obok klade druga karte z zaznaczona w kolko pietnastka:
'Nas dwoje Bog stworzyl dla siebie.'
Glosno pukam do drzwi i szybko zbiegam po schodach do Agi. Obie stoimy nieruchomo. Po chwili slyszymy dzwiek otwierajacych sie drzwi. Wstrzymujemy oddech i czekamy jakis czas w totalnej ciszy. Drzwi sie zamykaja. Aga wrecza mi nastepne karty z zaznaczonymi numerami:
21. 'W dzien tesknie za Toba, w nocy snie o Tobie.'
11. 'Chce byc Twoim planem na przyszlosc juz teraz.'
Mocno zaangazowana w role wyslannika Agi, skradam sie bezszelestnie do drzwi na trzecim pietrze. Karty klade na wycieraczce przed drzwiami,  w ktore glosno pukam i znowu uciekam duzymi krokami w dol po schodach. Aga czeka nizej, z emocji zaciska palce, a jej policzki przypominaja kolorem jej miekkie usta, oczy ma szeroko otwarte i blyszczace. W reku trzyma karte,  ktora mi wrecza patrzac na mnie tymi blyszczacymi oczami.
Skradam sie cicho z karta z zaznaczym numerem 14, przy ktorym widnieje napis:
'Kocham Cie szeptem.'
Schylam sie,  zeby polozyc karte na wycieraczce,  gdy nagle drzwi szybko sie otwieraja. W zasiegu wzroku widze pare kapci,  w ktore wbite sa dwie dlugie nogi odziane w obcisle rurki. Powoli podnoszac wzrok objawia mi sie szaro-blekitna, kraciasta koszula opieta na szczuplej sylwetce,  ktora konczy sie glowa z kasztanowa fryzura.
W drzwiach stoi Piegus. Przed nim ja, znieruchomiala i zalana czerwienia na twarzy.


wtorek, 3 marca 2020

Dzien 00076540097. Tajemnicza Pani.

Mama trzyma mnie za raczke. Idziemy w miejsce,  gdzie kiedys mieszkalismy z dziadziusiem,  wujkiem i jego zona. Nie pamietam tego czasu,  moze jedynie kapiele z siostrzyczka w duzej blaszanej balii, ktora ustawiano w pokoju przy kaflowym piecu. Kapiel byla duzym wydarzeniem, angazowala sie przy tym prawie cala rodzina. Wujek zagrzewal wode w duzych aluminiowych garach, pozniej razem z tata dzwigali je i cala wode wlewali do balii. Mama przygotowywala reczniki,  sprawdzala temperature wody i na koniec wlewala mocno pieniacy sie plyn do kapieli. Cieszylam sie z siostra na to wydarzenie, nie bylo one czeste i kojarzylo sie nam z przyjemnym cieplem i frajda z zabawy w wodzie.
Nagle,  z moich wspomnien wyrwal mnie uscisk mamy. Mama zlapala mnie mocniej za reke wprowadzajac przez ciezkie drzwi do srodka starej kamienicy. Dosc zuzyte,  drewniane schody,  z ktorych lakier juz dawno sie wytarl,  skrzypia pod naszym ciezarem. Docieramy do drzwi,  z ktorych wystaje usmiechnieta glowa wujka. Wujek serdecznie zaprasza nas do mieszkania skad ulatnia sie jeszcze bardziej intensywny zapach smazonych kotletow schabowych,  ktore czulam juz na dole. Grzecznie witam sie z wujkiem i podbiegam do dziadziusia,  ktory siedzi na krzesle przy oknie. Chwilke siadam na kolanach dziadka odzianych w szare watowki, pozniej zeskakuje i witam sie z ciocia,  ktora wlasnie gasi papierosa w szklanej popielnicy. Wujek zastawia stol i zaprasza nas wszystkich na obiad. Z wielkim apetytem jem mlode ziemniaczki posypane swiezym koperkiem,  mizerie i schabowego, ktory juz wczesniej kusil mnie swoim zapachem.
Po obiedzie ide z mama do sasiadki obok. Drzwi otwiera nam Pani Ewa z czarnokruczym, dlugim warkoczem do pasa. Oczy obrysowane ciemnymi, grubymi rzesami, osloniete okularami w szarej oprawce, z nad ktorych wystaja dwie czarne jak wegiel brwi. Pani Ewa stawia na stol trzy filizanki z herbata,  cukiernice i talerz z biszkoptami, po czym siada na przeciwko w fotelu obszytym aksamitem. Mama wypija lyk herbaty, zajada ciastkiem i zaczyna rozmowe. Przekamarza sie z Pania Ewa o to,  ktora posiadala lepsze zdjecie Marlona Brando; razem wspominaja swoje zabawy z dziecinstwa w kino oraz przypominaja sobie fragmenty z filmow z Brigitte Bardot, Sophia Loren i Jean-Paul Belmondo. Mama wyglada na bardzo ozywiona; wymachuje mocno rekoma, co chwile odrywa sie z krzesla i glosno akcentuje wypowiadane zdania. Pani Ewa siedzi w fotelu tak jakby ten fotel ograniczal jej ruchy, jej oczy tez jakby sie w ogole nie poruszaly,  nawet brwi wystajace zza okularow wygladaja jakby byly na stale narysowane. Glos jej  spokojny i cichy wychodzi przez prawie nieruchome usta,  tak jakby byla brzuchomowca.
Moja najwieksza uwage przykuwa jednak Pani w bogatej,  zdobnej sukni,  ktora chowa sie dokladnie za plecami Pani Ewy. Ta nieznajoma Pani,  ktora widze po raz pierwszy, na szyi ma sznur ciemnych perel i suknie zdobiona czarnym haftem. Jej lewe ramie oplata rekaw z blekitnego, ciezniego materialu,  z pod ktorego wylania sie ciemno czerwona szata. Pani ta, w ogole nie jest zainteresowana sytuacja w pokoju, nie interesuje ja nawet to,  ze tak bacznie sie jej przygladam. Jej wzrok przykuwa zupelnie cos innego. Staram sie wypatrzec w jej spojrzeniu jakies odbicie,  jednak widze tylko glebie brazu jej oczu, ktory podkresla blask swiatla oraz spokoj spojrzenia i pewne rozmarzenie. Spokoj ten rysuje sie na calej twarzy, ale rowniez w gescie jej rak, na ktorych grzecznie siedzi jakis zwierz. Zwierz ten posiada krotka siersc o kolorze jasniejszym od delikatnej karnacji skory Pani. Nozki ma krotkie zakonczone ostrymi pazorkami; glowke z malymi uszkami i slepkami, ktora konczy sie dlugim pyszczkiem. Zwierz siedzi spokojnie w ramionach Pani, ktora wylania sie z czarnej glebi, jakiejs tajemniczej, niekonczacej sie przestrzeni. Przestrzen ta jest oprawiona w ciemna brazowa rame.
Pani Ewa widzac moje zainteresowanie Pania zza jej plecow, przedstawia mi ja:
-To 'Dama z gronostajem' Leonardo da Vinci.

wtorek, 25 lutego 2020

Dzien 00956415. Pierwszy goracy romans.

Stoje ubrana w obcisly, brazowy sweterek z delikatnym wzorem w jodelke na piersiach. Na nogach ciemne trampki z jasnymi sznurowkami i sztruksowe,  ciemnobrazowe spodnie z lampasami,  ktore kiedys sama przyszylam po zewnetrznych ich bokach. Wszystkie wlosy zgodnie zgarniete w kucyk z wyjatkiem cienkiego dreda, na ktorym mieni sie metalowa klamra i drewniany koralik. Na twarzy rysuje sie pewne podniecenie i ciekawosc.
Ktos stojacy przede mna otwiera ciezkie,  rzezbione drzwi, za ktorymi pojawia sie obszerna sala przygotowana na pierwsze zajecia z malarstwa. Staje przy jednej ze sztalug i przygladam sie obiektom ustawionym na wysokich, jasnych kubikach. Kilka roznych rozmiarow naczyn; stare rdzewiejace juz kolo z brakujacymi szprychami; jakies listwy; metalowa sprezyna i kilka innych trydnych do okreslenia przedmiotow ustawionych na udraperowanych tkaninach, tworza ciekawa kompozycje.
Cienki pedzel zamaczam w naturalnej sienie i kolorem tym delikatnie zaznaczam kontury przedmiotow na duzym, bialym arkuszu papieru umocowanym na sztaludze. Co jakis czas podchodze do ustawionej martwej natury,  zeby lepiej przyjrzec sie jej. Zainteresowany faktem moich podrozy, Pan profesor z ciemnym zarostem i w kraciastej koszuli podchodzi do mnie. Tlumacze sie moja, w sumie nieznaczna wada wzroku, lecz w tym wypadku dosc uciazliwa. Profesor proponuje bym zrezygnowala z dbalosci o detale i skupila sie na formie jaka widze z mojego stanowiska, twierdzac,  ze moze to wyjsc bardziej ciekawie. Zmierzam sie z zadaniem i powoli nakladam kolory na przedmioty,  ktore teraz sa jeszcze bardziej trudne do okreslania. Farby klade delikatnie i dosc niesmialo, zamalowujac powoli biel papieru. Niepewnosc ta wynika moze z faktu,  ze to moje pierwsze zetkniecie z tempera. Niepewnosc ta zaznacza sie takze na moim obrazie. Patrze na niewidoczne kolory, jasne plamy i czuje niespelnienie i jakby zlosc z niemocy poznania.
Zajecia mijaja szybko.
Jestem w domu, w swoim pokoju, gdzie slychac tylko sciszone, delikatne dzwieki Boards of Canada; jednak w moim wnetrzu miotam sie niespokojnie. Czuje jakby wewnetrzne niespelnienie, pragnienie odkrycia barw zamknietych ciasno w tubkach; barw, ktorych nie udalo mi sie poznac. Rozkladam drewniana sztaluge,  na przeciwko ustawiam krzesla. Znajduje jakies kolorowe plotna, stara niebieska miske z kuchni, ceramiczny wazonik z malowanym kwiatem, ciezki kufel i kilka jablek i ukladam na krzeslach kompozycje z zebranych przedmiotow. Podkrecam glosniej muzyke, dzienne swiatlo wpadajace przez okno pokoju odbija sie na arkuszu papieru,  ktory mocuje do sztalugi. Farby i pedzle rozrzucam bez wstepnej czulosci na podloge. Wyciskam kolory na palete i nakladam na papier juz bez tej delikatnosci i pieszczot jak przedtem. Biore kolory z tub jakby gwaltem;  mieszam je, chcac wyrwac z nich najlepsza barwe niepytajac o ich zgode. Z czerwieni wyciskam jej najskrytsze odcienie, ktorych nie potrafi juz przede mna ukryc. Wdzieram sie w kolory jak goracy kochanek a one oddaja mi sie w zupelnowci. Barwy splywaja na biel papieru,  wdzieraja sie w ta biel,  wypelniaja ja najglebiej; ja uczestnicze w tym akcie najblizej jak sie da. Koncze obraz nasycony kolorami, farbami, z ktorych wyrwalam, to co tak ukrywaly niesmialo za ubraniem metalowej tuby. Obraz,  ktory jest cenny dla mnie,  bo przypomina mi o tym pierwszym goracym romansie.

czwartek, 30 stycznia 2020

Dzien 0006007539. Calus od Krola.

-Spojrz! Idzie. To On.
Powiedziala kolezanka w czerwonej, lekkiej sukience, szturchajac mnie w ramie. Jej twarz wydawala sie rozpalona, a oczy blyszczace.
Podnioslam wyzej glowe,  jednak nic wyraznego nie zauwazylam, poza kilkoma dziewczynkami wpatrujacymi sie gdzies z otwarta na rozciez buzia.
Stwierdzajac,  ze nic ciekawego sie nie dzieje,  skierowalam swoj wzrok na zielone szkielko,  pod ktorym umiescilam znaleziony kolorowy koralik; bialoblyszczacy kamyk; kilka polnych kwiatkow i czerwony, szeleszczacy papierek po landrynce, zlozony w maly wachlarzyk. Nastepnie, wszystko to skrupulatnie przysypalam dosc duza warstwa piasku zmieszanego z czarna ziemia. Miejsce swojego sekretu oznaczylam duzym kamieniem o ksztalcie stozka.
Zblizala sie pora kolacji. Pani opiekunka zwolywala wszystkie dzieci do swietlicy wymachujac rekoma i wspomagajac sie przy tym malym,  zoltym gwizdkem umieszczonym pomiedzy dwoma waskimi wargami. Pani wygladala dosc zabawnie stojac w nieduzym rozkroku, na cienkich nozkach, odzianych w czarne klapki i rozowe skarpetki z dosc wyrazna biala falbanka przy kostkach. Reszta ciala naszej Pani, opieta w czarna sukienke w geometryczne wzory, konczyla sie dosc okragla glowa z kosmata czupryna, na ktorej wyraznie odznaczaly sie nabrzmiale policzki, niczym dwie kulki,  ktore co chwila kurczyly sie w miare wyciskania powietrza w maly,  zolty gwizdek. Co jakis czas, przez mala dziurke gwizdka tryskaly krople niczym z mini fontanny. Dwie, dlugie rece Pani, raz jakby falowaly,  raz jakby miotaly sie bardziej energicznie,  jednak kazda poruszala sie niezaleznie od siebie,  tak jakby nie nalezaly do jednego ciala.
Po kolacji, umyte juz dzieci, ruszyly w strone swoich pokoi. Dziewczynki kierowaly sie na prawo,  chlopcy mieli swoj pokoj po drugiej stronie korytarza. Ruszylam w strone swojego metalowego lozka na grubych sprezynach, mijajac po drodze 36 lozek kolezanek. Poprawilam puchowa poduszke i wsunelam sie pod szary,  gruby koc, czujac chlod nieogrzanego jeszcze przescieradla. Lezac juz w pozycji gotowej do snu, z otulona glowa w miekka poduszke i czujac juz cieplo filcowego koca,  nagle stan ten zaklocily mi jakies jazgoty kolezanek. Odrywajac glowe od miekkosci poduszki, usiadlam na lozki jeszcze okryta cieplem koca. Rozgladajac sie po pokoju zobaczylam podniecenie na twarzach dziewczynek. Z roznych stron pokoju rozlegaly sie szepty:
-Idzie.
-To On.
W drzwiach stala szczupla postac,  ktora smialym krokiem wkroczyla do naszego pokoju.
-Witam sliczne Panie.
Powiedzal chlopiec o czarnokruczych wlosach i podobnie ciemnych oczach.
-Ktora chce calusa na dobranoc?
Zapytal chlopiec.
W odpowiedzi ujrzaj rzedy podniesionych rak,  niczym zglaszajacych sie uczennic w klasie.
Chlopiec kroczyl dumnie, przypominajac dostojnego koguta z czarnym grzebieniem na glowie. Przystawal kolejno przy kazdym lozku i pochylajac sie rozdawal soczystego calusa w policzek kazdej kolejnej dziewczynce. Zadowolone kolezanki chichotaly zaciskajac rece,  inne siedzaly rozmarzone,  jeszcze inne cicho wzdychaly wpatrzone w kroczacego 'koguta' z czarna czupryna. Chlopiec szczodrze rozdawal calusy niepomijajac zadnego lozka. Zostalo mu juz ostatnie lozko,  w ktorym lezalam ja,  przykryta do polowy kocem. Jego czarne oczy spojrzaly na mnie z powaga a z miekkich ust wydobyl sie cichy glos.
- Witam. Jestem Krol.  Czy chcialabys calusa?
- Nie,  dziekuje.
Odpowiedzialam bez wiekszego namyslu.
Krol odwrocil sie  w strone drzwi i szybko zniknal bez slowa.
Nastepnego dnia chodzil za mna proszac o calusa ode mnie. Juz nie przypominal dumnego koguta z czarnym grzebieniem.