czwartek, 5 grudnia 2019

Dzien 0000643329. Pierwsza Komunia.

Wszystkie dzieci siedza grzecznie zajmujac pierwsze rzedy lawek. Posrod dziewczynek, w bialosnieznych, mocniej lub mniej falbowanych sukienkach,  siedze ja,  w rownie bialej sukni z korkowego wlokna. Wlosy delikatnie skrecone w anielskie blond loczki, spiete wianuszkiem z drobnych,  bialych kwiatkow. Przez podluzne,  kolorowowitrazowe okna wdzieraja sie promyki slonca i jeszcze bardziej ogrzewaja moje serce, ktore wlasnie przyjmuje Pierwsza Komunie Swieta.
W naszym malym domu krzata sie juz dosc zaduzo ludzi,  aby sie w tym domu pomiescic,  jednak  kazdy znajduje jakos swoje miejsce. Kilka ciotek z rodziny taty,  jakies ciocie przybrane, kursuja z kuchni do pokoju znoszac cieple potrawy na stol. Podluzny stol, przykryty bialym obrusem i ustawiony na srodku jedynego pokoju w naszym malym domku, powoli dzwiga coraz to wiekszy ciezar donoszonych naczyn i potraw. Stol ten obstawiony jest naokolo jakby murem gwarnych ciotek,  wujkow,  kolezanek mamy, blizszych i dalszych znajomych,  z ich corkami i synami. Przy stole tym mam miejsce i ja; siedze w nieskazitelnie bialej sukience i zajadam jeden z najlepszych,  ktore jadlam rosolow.
Skuszona sloncem za oknem, zostawiam swoje miejsce przy stole i razem z siostrzyczka, Rafalem i dwujka innych dziecmi, wychodze z naszego malego mieszkanka na zewnatrz. Od razu,  na chodniku przed wejsciem do bloku,  wywijam piruety i inne obroty,  obserwyjac z zachwytem odbijajace sie slonce w bieli mojej sukienki. Nagle koncze swoj wystep i otwieram drzwi wejsciowe do bloku zapraszajac wszystkich do srodka. Razem pedzimy schodami na sama gore. Przeciskam sie przez waskie kraty instruujac reszte dzieci jak przechodzic najlepiej. Przez dosc duze okno dostajemy sie na dach naszego bloku. Blizej slonca, gdzie powietrze jest tez jakby inne, wiatr inaczej uklada sukienke,  ktora mieni sie jeszcze bardziej kontrastujac z czarna papa pokrywajaca dach wierzowca, jeszcze z wiekszym podziwem ogladam refleksy jej bieli. Zmieniam jednak szybko przedmiot swoich obserwacji na inny. Wszyscy kladziemy sie na czarnym dachu wystawiajac glowy nieco za krawedz wierzowca. Tak lezac, obserwujemy z gory sasiadke, ktora niesie zakupy; ganiajace sie psy; kierujacego sie w strone parkingu pana z trzeciego pietra,  ktorego lysina wydaje sie bardziej okraglejsza; niegrzecznego brata Asi,  ktory akurat kopie jakis kamien; widzimy starsza pania, ktora przesuwa sie powoli podpierajac laska. Nagle nasze obserwacje przerywa wolanie mamy. Szybko wychodzimy przez okno na dachu,  przeciskamy sie kolejno przez ciasne kraty i duzymi skokami lecimy po schodach na pierwsze pietro budynku. Cala banda wbiegamy do naszego malego mieszkanka,  gdzie cale towarzystwo przy stole wraz z mama kieruje swoj wzrok na mnie i nagle zastyga w bezruchu. Ja stoje w swojej niegdys nieskazitelnie bialej sukience,  teraz w sukiece calej usmolonej czarna mazia papy.

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Dzien 00000679754. Pojedynek.

Ide wraz z Aga brukowanym chodnikem wzdluz naszego blokowiska. Jak zwykle, pochloniete rozmowa,  rozesmiane,  z wypiekami na policzkach, kroczymy przed siebie gestykulujac calym cialem. Tak rozne,  jednak o podobnym, rozwichrzonym wnetrzu; z tym samym szalonym odbiciem Swiata w naszych oczach; z podobnym natchnieniem zycia; idziemy, szurajac lub czasem stukajac w podskokach o plytki chodnika.
Nagle, przed naszymi oczami, wyrasta ciemno owlosiona glowa ze sterczacymi po bokach bialymi uszami,  wykrzywionymi ustami, z ktorych cisna sie lekko pozolkle zeby zacisniete w zlosci i z podobnie zacisnietymi w zlosci oczami. Glowa ta przymocowana jest do wysokiej,  dosc obszernej postaci, wcisnietej w brazowy sweter i niebieskie dzinsy zakonczone czarnymi adidasami. Postac ta zatrzymuje nas swoim zlowrogim spojrzeniem i swoimi rekoma wcisnietymi w brazowy sweter, lapie mnie za moja dzinsowa kurtke. Wykrzykujac oskarzenia i niezadowolenie z mojej wczesniejszej gestykulacji wyzywa mnie na pojedynek nastepnego dnia w poludnie.
Rano, po solidnym sniadaniu, szukam w szufladzie od kredensu nozyczek,  nici i igly. W innej szufladzie znajduje stare, biale przescieradlo, z ktorego wycinam dlugi,  szeroki na okolo 4 cm pasek, ktory obszywam znaleziona czerwona nitka. Z kolorowego pojemnika wyciagam czerwony mazak i dosc grubo rysowanymi wzorami ozdabiam obszyty juz pasek.
Ubrana w bialy T-shirt,  wygodne spodnie i sportowe buty rozgrzewam cialo podnoszac wysoko noge w mocnym wykopie. Powtarzam ciosy,  kopniecia z podskoku i mniej efektowne obroty z wykopem. Rozgrzana,  gotowa do pojedynku,  stoje w nieduzym rozkroku na piaszczystej ziemi czekajac na przeciwniczke. Na glowie mam biala opaske ze starego przescieradla, obszyta czerwona nicia i narysowanymi znakami przypominajacymi chinskie pismo. Slonce odbija sie w piasku i mojej postaci zastyglej na nim w pozycji wojownika ubranego w bialy t-shirt i opaska z chinskimi napisami na glowie. Jak jasny posag na piaszczystym pustkowiu stoje, czekajac na ciemno owlosiona, dosc wysoka i obszerna postac,  ktora sie juz nigdy nie pojawia.

czwartek, 14 listopada 2019

Dzien 0000074592115. Pierwszy akt.

W grubych, welnianych rajstopach i czerwonym sweterku z wlochatym kolnierzykiem, krocze do niskiego stolika przy scianie. Siadam na kolorowym krzeselku i bez wiekszego namyslu wybieram nieduzy arkusz papieru i kilka kredek. Niektore dzieci jeszcze szukaja odpowiedniego dla siebie krzesla,  inne juz siedza wyprostowane czekajac na artystyczne wyzwanie. Pani z grubym blond warkoczem, powoli przechodzac wokol zastawionego dziecmi stolika,  glosno wypowiada temat zadania.
Swoimi jeszcze malutkimi paluszkami wybieram czarna kredke olowkowa i zaczynam kontury pracy.  W centrum rysuje dosc duze, nierowne kolo, do ktorego dolaczam reszte ciala probujac uchwycic odpowiednie proporcje. Nie zapominajac o szczegolach dorysowuje do rak i stop odpowiednia ilosc palcow. Do obrysowanej juz glowy wstawiam oczy, nos, usta i uszy. Z jednej srony usta wydaja sie pelniejsze,  gdzie wypelniam je jeszcze bardziej czerwienia. Chwytam za jasnozolta kredke i po tej samej stronie dorysowuje dlugie wlosy, po przeciwnej stronie dodaje kilka krotkich, ciemnych kosmykow skupiajacych sie bardziej przy uchu. Oczy tez sie roznia; jedne ciemne, oprawione gruba brwia; drugie oko z nuta blekitu i jasniejsza oprawa, lecz z bardziej wyrazistymi rzesami. Narysowana postac podzielona jest rowniez anatomia ciala. Wyzej, nad skrupulatnie narysowanym pepkiem,  umiejscowione sa dwie piersi zaznaczone podobnie okragami z mniejszym okregiem posrodku; prawa piers jednak wydaje sie bardziej wyplaszczona w stosunku do lewej, bardziej rozbudowanej i wiekszej. Z prawej strony krocza zwisa jakby stozek, a po przeciwnej widnieje jakas abstrakcyjna plama.
Dumna,  ze skonczonego dziela, w podskokach oddaje swoja prace pani z blond warkoczem. Pani,  zachwycona walorami i rozwiazaniami artystycznymi mojej pracy, oraz oryginalnym podejsciem do tematu, z zachwytem pokazuje moja prace mamie,  ktora wlasnie przyszla odebrac mnie z przedszkola. Mama, spogladajac na moje arcydzielo zatytuowane 'Moi rodzice', wypelnia sie cala czerwienia, jak usta z lewej strony postaci mojego obrazka.

środa, 13 listopada 2019

Dzien 000000056789. Znamie bestii.

Piekny, sloneczny dzien. Swoimi malutkimi uszkami nasluchuje juz troche znane mi dzwieki szelestu lisci poruszanych delikatnym podmuchem wiatru; szmer traw wzruszonych przez kroczace po tych trawach zuczki; znikomy ruch powietrza spod skrzydel barwnych motyli; melodie wyspiewywane przez wiosenne ptaki.
Otulona w jasny, z cienkiej tkaniny kocyk, powoli zasypiam kolysana melodia natury. Nagle, w ta harmonijna kolysanke wkrada sie obcy, niespokojny ton. Dzwiek ten nasila sie,  jest coraz blizej. Kroczy po drodze rozgrzebujac ziemie,  ciskajac kamieniami na boki. Jest mocny i nieustraszony. Glos ma chropowaty i skrzeczacy, niczym zblizajaca sie bestia. Juz jest przy moich malutkich nozkach. Patrzy swoimi rozbieganymi slepiami. Swoje ostre pazury wbija w krawedz dzieciecego wozka, w ktorym leze ja, utulona w kocyk z cienkiej tkaniny. Ten kolorowo upstrzony stwor ciska swoim ostrym dziobem w moja skron zostawiajac krwawe wglebienie. Chcialam krzyczec:
'Pomocy! Ratunku! Atakuje mnie pstrokata bestia!'
Moglam jedynie wydobyc z siebie donosny i przerazliwy placz. Tata podbiegl najszybciej jak potrafil do wozeczka, w ktorym lezalam. Pogonil kijem koguta,  ktory po drodze gubil swoje kolorowe piora.

poniedziałek, 4 listopada 2019

Dzien 00003264896. Byc jak Matolek.

Przez okno wpada cieple swiatlo slonca ogrzewajac chlod nieduzego pokoju, jednak swiatlo te nie pomaga roztopic smutku,  zalu i leku,  ktory tak mocno wzarl sie w sciany i podlogi tego pokoju oraz w nas same.
Siedzimy z siostrzyczka na pstrokatoczerwonym dywanie i probujemy zajac sie zabawa. Brazowy,  nieduzy mis,  ktory nie wiadomo kiedy stracil prawe oko; lalka Krysia z gestymi, ciemnymi lokami; filcowy kot bez imienia,  ze sprezystym ogonem; a nawet kosmaty tygrys; nikt dzis nie ma ochoty na zabawe.
Patrze w strone okna. Cieplo promieni slonca wola mnie do siebie i sprawia,  ze chce na zawsze zostawic te zimne sciany pokoju,  pelne leku i strachu. Wiem,  ze zamykajac za soba drzwi domu nie bede musiala juz nigdy sluchac tego strasznego dzwieku. Nie bedzie mnie juz w nocy budzil krzyk pijanego ojca, ktorego nieodgadnione,  szalencze spojrzenie,  przenika i niszczy wszystko.
W kacie, na grubym,  drewnianym kiju stoi oparta o sciane szczotka. Odkrecam kij i mocuje do niego kolorowa chuste znaleziona w dolnej szafce od lakierowanego segmentu. Prosze siostrzyczke,  zeby wziela kawalek chleba oraz ser i trzy parowki,  ktore wczesniej widzialam w lodowce.
Z malym tobolkiem na drewniamym kiju,  z glowami pelnymi przygod niczym Koziolek Matolek,  kierujemy sie do drzwi, zostawiajac za soba sciany pelne leku i niekonczacych sie krzykow. Juz mam zatrzasnac za nami te drzwi,  zamknac to, czego juz nigdy nie chce,  o czym chce juz niepamietac,  jednak nie moge niepamietac mamy. Widze jej wielkie lzy,  ktore odbijaja sie o podloge pokoju,  wtapiajac sie w nia w przeogromnym smutku za swoimi dziecmi. Staje i mowie do siostry, czujac juz na twarzy cieple swiatlo slonca:
'Zawracamy. Musimy tu zostac na zawsze.'

Dzien 0000354891. Krzyk do Niego.

Zaczyna switac. Po nieprzespanej nocy zostal tylko w powietrzu zapach unoszacego sie kaca; jakies porozrzucane przedmioty;  pobity wazon, na pstrokatym dywanie z frendzlami, ktory w milczeniu zgarnia na plastikowa szyfelke mama; jakas niespokojna cisza i lek,  ktory juz dobrze znam i nosze go ciagle w sobie.
Mama,  bez slowa, smaruje pasztetem pokrojone juz kromki chleba patrzac przed siebie,  jakby widziala cos na szarych kuchennych kafelkach. Podaje nam kanapki z tym podobnym nieobecnym spojrzeniem.
Slonce juz wstalo,  za oknem slychac dzwiek zycia, tu tylko dzwiek pustki i strachu. Znam juz takie dni,  najczesciej nastepuja po czarnych nocach,  kiedy przerazliwy dzwiek wscieklosci nie pozwala spac. Dzwiek ten ma ogromna sile,  umie wywolywac ogromny lek, ktory nagromadza sie w nas gleboko i ugniata w zakamarkach naszych cial, gdzie zastyga na zawsze. Dzwiek ten jest jeszcze mocniejszy,  kiedy slychac huk bijacego sie szkla, pekajacych przedmiotow rzuconych o sciane,  przerazliwy krzyk mamy czy glosny szloch siostrzyczki. Ja wtedy tez krzycze, wydobywajac z siebie ogrom sily, chcac zagluszyc ten przerazliwy dzwiek. Nikt inny nie moze uslyszec mojego krzyku,  bo krzycze wewnatrz siebie,  jednak z taka moca,  zeby uslyszal mnie On. Krzycze do Niego:
'Boze,  nie pozwol,  zeby tata zrobil krzywde mamie. Boze, chron nas. Boze, prosze,  niech On juz przestanie.'



czwartek, 31 października 2019

Dzien 00073421986. Czarodziejski zamek.

Tata,  jak czesto sie zdazalo, zabral mnie z siostra do swojego czarodziejskiego 'zamku' o kilku pietrach, z dlugimi,  waskimi korytarzami o miekkich kolorowopstrokatych podlogach. Cieplo korytarzowych podlog ogrzewalo mnie nawet w zimowe miesiace. Na kazdym pietrze,  po obu stronach korytarzy bylo mnostwo jasnych,  drewnianych drzwi, za ktorymi kryly sie rozne, inne tajemnice.
Przeszlismy pierwszy dlugi korytarz, ktory konczyl sie jednymi z takich jasnych,  drewnianych drzwi. Tata zapukal i nie czekajac dluzej,  otworzyl je i ciagnac nas za soba,  wszedl do srodka. W dosc malym pomieszczeniu, za brazowym, solidnym biurkiem siedziala usmiechnieta pani blondynka. Przywitalismy sie grzecznie,  tata troche pozartowal przy czym pani wydala sie jeszcze szerzej usmiechnieta, pozniej cos skrobnal niebieskim dlugopisem w grubej ksiedze, po czym wyszlismy z malego pokoiku i skierowalismy sie w strone kretych schodkow.
Przeszlismy przez dosc waskie przejscie do obszernego pomieszczenia. Biale sciany; zimne, betonowe podlogi, na ktorych malowaly sie wszystkie barwy swiata, jakby wczesniej spadl na nie deszcz z kolorowej teczy; porostawiane ciemnodrewniane sztalugi dotkniete tym kolorowym deszczem rowniez; jakies arkusze papieru,  zwiniete w rulony i rozlozone na podlodze obok pedzli,  rozrzuconych olowkow i puszek z farbami; wszystko to oswietlone cieplem slonca wpadajacego przez oszklony dach. W tle slychac bylo delikatne dzwieki radia a w powietrzu zawisal, jak niewidzialna mgielka, zapach pelen kolorow, namalowanych obrazow,  pustych jeszcze plocien,  zapach lezacego papieru i zapach natchnienia.
Pan artysta, siedzac w ukrytym pomieszczeniu za cienka scianka,  zawolal Nas do siebie rozdajac nam garsc kredek i arkusze papieru. Tata zajal sie swoimi obowiazkami,  ja z siostra rozlozylysmy papier i olowki na biurku nad ktorym wisial dosc duzy obraz. Obraz ten przykuwal moja uwage chociaz niezabardzo przekonanie do samego siebie. Zupelne pustkowie,  popekana od jakiegos zaru ziemia ciagnaca sie poza horyzont,  bez widocznego zycia,  jakby po jakims kataklizmie. Z pekniec tych wylaniala sie dlon,  dosc starannie namalowana. Moze jak dla mnie dosc staranny i surrealistyczny obraz przyciagal moj wzrok ale nie przekonywal czuciowo.
Chwile pozniej poczulam malutka dlon siostrzyczki,  ktora pociagnela mnie w strone wyjscia z zaczarowanej teczowym deszczem pracowni. Schodami,  znowu waskim korytarzem dotarlysmy do drzwi za ktorymi panowala ciemnosc. W mroku wyczulam ciezko zwisajace grube kotary. Siostra szybkim ruchem odsunela je,  za nimi ukazala sie ciemnooswietlona scena. Weszlysmy na srodek drewnianego podestu i stad moglam zobaczyc juz kolor czerwieni ciezkich kotar,  na ktore padalo delikatne swiatlo reflektorow. Siostra zaczela przedstawienie klaniajac sie niewidocznym widzom siedzacym w rzedach krzesel przed nami. Ku gorze,  w panujacym polmroku,  wylanialy sie ozdobne balkony. Nasz krotki wystep nie zakonczylysmy uklonem,  tylko szybko pobieglysmy do wyjscia zostawiajac za nami falujace,  ciezkie kotary.
Siostrzyczka otworzyla jasne drzwi z lewej strony waskiego korytarza z wykladzinowymi podlogami. Za drzwiami bylo gwarnie i wydawalo sie wesolo. W niezaduzym pomieszczeniu ustawione byly stoly przy ktorych siedzialy kolorowo ubrane,  usmiechniete,  niektore bardziej skupione panie. Czesto z siostra przysiadalysmy sie do tych pan i tam tworzylam ubranka dla lalki Krysi i Ady z kolorowych materialow o rozmaitej strukturze,  z cekinow,  blyskotek i innych skarbow. Dzis nie zagoscilysmy dlugo u milych pan,  ktore tworzyly piekne suknie dla duzych ksiezniczek,  korony krolewskie,  ubrania dla lazazy i bogaczy,  szaty z falbanami,  cekinami,  aksamitne i lniane.
Razem z siostra wrocilysmy do teczowej pracowni. Tata akurat szykowal sie juz do wyjscia. Siostra chwycila mnie za reke i wszyscy razem szlismy w kierunku domu  zostawiajac za soba czarodziejski 'zamek' ze szklanym kanciastym dachem.

Dzien 00083567. Gorbaczow.

Warszawa, po przebudzeniu. Wszystkie dzieci sie krzataja,  niektore poprawiaja jeszcze lozka,  ktore musza pozostac nienagannie poscielone. Ja poprawiam swoja najmodniejsza w tym sezonie fryzure (sciecie na Malpe). Pamietam jak ciekly mi lzy po policzkach wraz ze scinanymi pasmami moich blond wloskow. Spogladam na szlochajaca siostre. Jej oko przypomina bardziej mala szparke otoczona dwoma nabrzmialymi faldami skory. Przytulam siostrzyczke delikatnie i nastepnie poprawiam swoj mundurek Zucha. Wszyscy gotowi do wyjscia, moja siostrzyczka zostaje w lozku. Osa,  ktora dzien wczesniej dziabnela siostre w powieke,  zwolnila Ja od dzisiejszego obowiazku. Wychodzimy. W progu kazdemu wreczaja czerwona papierowa flage na drewnianym patyku. Na fladze widnieje zolty mlot i sierp oraz mala gwiazda. Wszyscy maszerujemy w zgodnym szeregu. Ustawiaja nas przy dosc duzej ulicy. Rozgladam sie i widze wiecej malych cialek wcisnietych w mundurki z czerwonymi chustami.  Slysze glos druchny:
'Zaraz bedzie jechal. Przygotowac choragiewki.'
Wypatruje razem z tlumem Pana z plama na glowie,  bo chyba tylko z tego znalam Gorbaczowa. O Rosjanach slyszalam od mamy,  ze byli gorsi niz Niemcy,  ze duzo pija,  kilku Rosjan widzialam na naszym malym miejskim ryneczku i pamietam tylko ich szerokie usmiechy wypelnione zlotymi zebami. W mojej dosc malej jeszcze glowce nie moglam znalezc jakiejkolwiek odpowiedzi dlaczego musimy wszyscy zgodnie,  nie wliczajac mojej siostrzyczki,  ktora uratowala od tego obowiazku osa,  isc przywitac Pana z plama na glowie zamiast zwiedzac architekture Warszawy. 
Na znak druchny,  Nasza druzyna zaczela machac czerwonymi choragiewkami na drewnianych patykach. Szum papierowych flag byl dosc wyrazny. Czujac frajde z czynnosci machania i wytwarzania szeleszczacych dzwiekow,  machalam choragiewka coraz szybciej. Sadzac po otwartych usmiechach i wypiekach na twarzach innych dzieci, mysle,  ze nie tylko ja mialam dosc dobra zabawe z wykonywania tej czynnosci. W tej calej zabawie nie zauwazylam nawet, czy Pan z plama na czole minal Nasze szeregi i czy w ogole przejechal przez Warszawe. Na znak druchny poslusznie ustawilismy sie gesiego i ruszylismy w srone naszych barakow. Ja wyglodniala po calym tym wysilku machania,  nosem czulam juz obiad na stolowce. 

środa, 30 października 2019

Dzien 00019867. Dziadzius z Krowkami

Nie pamietam dokladnie ile mam lat. Moje delikatne blond wloski, dosc nieulozone,  niby w roztargnieciu, opadaja na moje male ramionka. W podskokach otwieram drzwi i  razem z siostrzyczka witamy Naszego dziadunia. Dziadek,  jak to Nasz dziadek,  przekracza prog przedpokoju w swoich waciakach i jakby kaloszach. Siada na krzesle i zdejmuje swoje szare gumiaki ujawniajac ku naszej uciesze dosc widoczna dziure w skarpecie. Z kieszeni obszernego plaszcza wyjmuje papierowa torebke pelna 'Krowek'. Ja odwijam od razu trzy cukierki z czerwonych papierkow, na ktorych widnieje wizerunek krowy. Cukierki lacze w jedna mase,  ktora pod wplywem ciepla moich dloni latwo sie formuje. Tworze z tej masy dosc duza kule,  ktora bez wiekszego namyslu wkladam do buzi. Oj,  ten smak, jeden z moich ulubionych.
Jako pierwsza chetna wchodze dziadkowi na barana. Dziadzius, powolnym lecz pewnym krokiem, przesuwa sie ze mna na swoich barkach po dosc malym pokoju. Z tej perspektywy pokoj wydaje sie inny, sciany i meble wykrzywiaja sie w miare krokow dziadka. Siostra,  jeszcze mniejsza niz zwykle patrzy na nas z szerokim usmiechem i wyciagnietymi raczkami. Zwiedzajac pokoj z barkow dziadzia zauwazam cos na szafie od segmentu. Lezy tam duze kwadratowe pudelko,  szarobiale z wydrukowanym zwierzakiem,  chyba pingwinem. Od razu ciagne dziadka w strone segmentu i malymi raczkami lapie pudelko. Kiedy dziadek odstawia mnie na podloge wylozona kolorowym dywanen z frendzlami,  od razu otwieram znalezione kartonowe pudeleczko. Powoli odchylajac wieczko czuje intensywny woskowy zapach. W srodku znajduje mieniace sie rozmaitoscia barw kredki swiecowe,  ustawione w bezruchowych szeregach, jakby czekaly na to, zeby ktos je poruszyl. Skads wiedzialam, ze one czekaly wlasnie na mnie.
Moj zachwyt nad znaleziskiem zaklocily halasy otwierania zamka w drzwiach. Szybko pobieglysmy z siostra przywitac wracajaca z pracy mame. Ja, pelna entuzjazmu nad sprawozdaniem mamie zdazenia w sprawie mojego znaleziska przy pomocy dziadziusia poczulam male zawstydzenie,  kiedy mama oznajmila,  ze mial byc to prezent Gwiazdkowy dla mnie. Z jednej strony bylo mi przykro,  ze juz nie bedzie niesodzianki pod choinka, z drugiej strony bylam dumna i szczesliwa z mojego znaleziska,  ktore wypatrzylam przy pomocy barkow dziadziusia.